Hlavní stránka > Literatura >  Władysław Szlengel

Władysław Szlengel

1912 (nebo 1914), Varšava — 8. 5. 1943, varšavské ghetto


Básník, publicista, satirik a estrádní herec. Autor písňových textů a šlágrů, které si ve své době zpívala celá Varšava. Stal se kronikářem varšavského ghetta, složil tzv. hymnu povstalců a vysloužil si přezdívku „kronikář tonoucích“.

Narodil se roku 1914 ve Varšavě a celá jeho tvorba byla do jisté míry spojena s polskou metropolí. Od počátku 30. let do vypuknutí 2. světové války spolupracoval s redakcí deníku varšavské židovské menšiny „Nasz Przegląd”. Své příspěvky zveřejňoval rovněž v satirickém týdeníku „Szpilki” a jeho texty se společensko-politickou tematikou vycházely na stránkách periodika „Robotnik”Psal výhradně v polštině, a také si obzvlášť oblíbil kabaretní scény. Psal texty k písním a spolupracoval s divadélky 13 RzędówAli Baba Tip Top.

Po vypuknutí války se s manželkou přestěhoval do Bělostoku, kde začal působit v divadle Teatr Miniatur. Počátkem roku 1940 se však vrátil do Varšavy, kde byl přesídlen do nově vytvořeného ghetta. Tam si vydělával hraním v umělecké kavárně „Sztuka”, kterou svými vystoupeními proslavili mj. kabaretní herečka Wiera Gran a slavný klavírista Władysław Szpilman. Spolupracoval i se skupinou „Oneg Szabat“, ilegální organizací, jejíž členové dokumentovali každodenní život varšavského ghetta. Ani zde nepřestával psát básně, jež popisovaly osudy Židů během Holocaustu.

V roce 1942 se mu podařilo uniknout transportu do koncentračního tábora. Poté byl zaměstnán v dílně na výrobu kartáčů jednoho z německých podniků ve městě. Kromě nucených prací pro okupanty probíhala v této dílně konspirační výroba výbušnin, a zároveň se zde podporovala činnost Ringelblumova archivu, neboli ilegálního archivu varšavského ghetta, který se zrodil v roce 1940 díky iniciativě Emanuela Ringelbluma. Szlengel několikrát bezvýsledně sháněl úkryt na árijské straně města. Zahynul během povstání v ghettu v roce 1943.

 


Životopis

Władysław Szlengel

1912 (nebo 1914), Varšava — 8. 5. 1943, varšavské ghetto


Básník, publicista, satirik a estrádní herec. Autor písňových textů a šlágrů, které si ve své době zpívala celá Varšava. Stal se kronikářem varšavského ghetta, složil tzv. hymnu povstalců a vysloužil si přezdívku „kronikář tonoucích“.

Narodil se roku 1914 ve Varšavě a celá jeho tvorba byla do jisté míry spojena s polskou metropolí. Od počátku 30. let do vypuknutí 2. světové války spolupracoval s redakcí deníku varšavské židovské menšiny „Nasz Przegląd”. Své příspěvky zveřejňoval rovněž v satirickém týdeníku „Szpilki” a jeho texty se společensko-politickou tematikou vycházely na stránkách periodika „Robotnik”Psal výhradně v polštině, a také si obzvlášť oblíbil kabaretní scény. Psal texty k písním a spolupracoval s divadélky 13 RzędówAli Baba Tip Top.

Po vypuknutí války se s manželkou přestěhoval do Bělostoku, kde začal působit v divadle Teatr Miniatur. Počátkem roku 1940 se však vrátil do Varšavy, kde byl přesídlen do nově vytvořeného ghetta. Tam si vydělával hraním v umělecké kavárně „Sztuka”, kterou svými vystoupeními proslavili mj. kabaretní herečka Wiera Gran a slavný klavírista Władysław Szpilman. Spolupracoval i se skupinou „Oneg Szabat“, ilegální organizací, jejíž členové dokumentovali každodenní život varšavského ghetta. Ani zde nepřestával psát básně, jež popisovaly osudy Židů během Holocaustu.

V roce 1942 se mu podařilo uniknout transportu do koncentračního tábora. Poté byl zaměstnán v dílně na výrobu kartáčů jednoho z německých podniků ve městě. Kromě nucených prací pro okupanty probíhala v této dílně konspirační výroba výbušnin, a zároveň se zde podporovala činnost Ringelblumova archivu, neboli ilegálního archivu varšavského ghetta, který se zrodil v roce 1940 díky iniciativě Emanuela Ringelbluma. Szlengel několikrát bezvýsledně sháněl úkryt na árijské straně města. Zahynul během povstání v ghettu v roce 1943.

 


kreativita

Telefon (video)


Telefon

Interpret: Anna Błaut

Scénář a režie: Bente Kahan

Nahrávka z představení „Pieśni z Getta” („Písně z ghetta“), uvedeného v Synagoze U Bílého Čápa (Synagoga Pod Białym Bocianem), Vratislav (Wrocław), 18. 4. 2013.

Z sercem rozbitem i chorem,
z myślami o tamtej stronie
siedziałem sobie wieczorem
przy telefonie —

I myślę sobie: zadzwonię,
do kogoś po tamtej stronie,
gdy dyżur mam przy telefonie
wieczorem —

I nagle myślę: na Boga —
nie mam właściwie do kogo,
w roku trzydziestym dziewiątym
poszedłem inną drogą —

Rozeszły się nasze drogi,
przyjaźni ugrzęzły w toni
i teraz, no proszę — nie mam
nawet do kogo zadzwonić.

A wieczór jesienny za szybą,
a wicher jesienny gna drogą
i myślę — chciałbym zadzwonić,
ale nie mam do kogo —

Biorę słuchawkę do ręki,
żałośnie chybocze się linka,
nakręcam numer znajomy,
odzywa się… zegarynka…

Przepraszam, czy mnie poznajesz?
pytam ściszonym głosem,
siódmego września przed laty,
zanim poszedłem na szosę,

Żegnając mój pokój o świcie,
wiedziałem, co się zaczyna —
i rzekłaś mi po raz ostatni,
że już jest szósta godzina…

A teraz, czy chcesz ze mną mówić,
bo mnie w gardle stają łzy,
powiedz mi coś, zegarynko…
…dziesiąta pięćdziesiąt trzy —

Jak często musiałem życie
z tym głosem spokojnym spleść
— pamiętasz, mnie, zegarynko,
— dziesiąta pięćdziesiąt sześć —

Dziesiąta pięćdziesiąt sześć,
chcesz — to będziemy wspominać,
w trzydziestym dziewiątym roku
wyszedłem teraz z kina —

— Dziesiąta pięćdziesiąt siedem,
wracałem do domu „Zerem”
z Chmielnej, z kina Atlantic,
z filmu z Gary Cooperem —

Na rogu Złotej gazeciarz
sprzedawał „Kurier Czerwony”,
na asfalt się kładły jak zorze
kolorowe neony —

„Zero” skręcało koliście
w serce miłego miasta
… czy mówisz coś, zegarynko?
— jedenasta…

Jeszcze się iskrzył Nowy Świat,
jeszcze na spacer parki szły,
jeszcze zapraszał Café Club
— jedenasta trzy…

W Quicku świeże parówki
i kolacyjny tłok,
gnały z Adrii taksówki,
z głośnika śpiewał Fogg.

Wracały do remizy tramwaje,
a nocne zaczęły wieźć,
która była mniej więcej?
— jedenasta czterdzieści sześć —

Jak dobrze się z tobą rozmawia
bez sporu, bez różnych zdań,
jesteś najmilsza, zegarynko —
ze wszystkich znajomych pań —

Już lżej teraz sercu będzie,
gdy wiem, że kiedy zadzwonię,
ktoś mnie spokojnie wysłucha,
choć jest po tamtej stronie.

Że ktoś to wszystko pamięta,
że wspólnie łączył nas los,
i mówić się ze mną nie boi,
i tak spokojny ma głos.

Już noc się jesienna pluszcze
i wiatr nad murkami gna,
gwarzymy sobie, marzymy
zegarynka i ja…

Bądź zdrowa, moja daleka,
są serca, gdzie nic się nie zmienia,
za pięć dwunasta — powiadasz —
masz rację… więc do widzenia.

Klucz u stróża (video)

Klucz u stróża

Widziałem cię wczoraj na ulicy —
pijany panie bladolicy,
pijany panie jasnowłosy,
z którym się sprzęgły moje losy.
Urwałeś łeb żydowskiej hydrze
i życie rozwija się jak róża.
Jak ci się chodzi w mojej wydrze,
panie od drzwiczek — klucz u stróża.

Ja jeszcze żyję — jeszcze dla mnie
jest życie jutro lub pojutrze —
a ty w rein arische paradizie —
jak ci się chodzi w moim futrze?

Znamy się dawno panie Wiśniewski,
cóż… życie nie było dla mnie large,
łączą nas sentymentalne łezki
i bardzo długi wspólny marsz,
znamy się wiele lat sprzed wojny,
z jednego przecież my podwórza —
za bramę napiwek brałeś hojny
i strzegłeś drzwiczek — klucz u stróża.
5 złotych przekreślało rasę,
znosiłeś mi do pieca deski
za mą zasadę: leben lassen —
bardzoś mnie lubiał— panie Wiśniewski.
A w grudniu, zanim pierwszy mrozik
zimowy swój manifest dał
trzepałeś z naftaliny futro
Szlengla poety — chociaż żyda.
I kiedy ja słuchałem wiatru,
tłomacząc wierszem jego żale,
lub gdy pisałem dla teatru,
że życie nie jest smutne wcale,
kiedy fantazję moją wschodnią
kładłem w północną twoją głowę,
aby ci życiu szarość odjąć,
by było troszkę kolorowe,
gdy ci z odwiecznych mych wędrówek
bajki znosiłem o podwórzach,
pan, o kochany mój Wiśniewski,
drzwi pilnowałeś: klucz u stróża.
A potem krzyk wystrzelił w niebo,
a z nieba w ziemię groza spadła,
w bomb i granatów tańcowaniu
wyła, jak suka, śmierć zajadła,
i ja ci byłem towarzyszem
przed wspólną drogą złą i smutną.
Spotkałem ciebie, mój Wiśniewski,
w marszu na front, odcinek Kutno.
Po nasze wspólne wolne Jutro,
za świt bezchmurny i niebieski,
za naszą ziemię — ramię w ramię
szliśmy poeta i — Wiśniewski.
„Ty” mi mówiłeś — i ja tobie,
z wspólnej manaszki żarłem kaszę,
śpiewałem z tobą „Rozmarynie”,
polskie piosenki… moje… nasze…

Noc nas chłostała pod wspólnym kocem,
trud w nas wyżłabiał znamię krwawe,
szeptałeś do mnie w czarne noce —
o, towarzyszu, „za Warszawę!”…
Szrapnel przerwał nam nadzieje
i kres wędrówki już dobiegał…
spod Kutna wracaliśmy lasem
ja i Wiśniewski — mój kolega…
U stóp Warszawy pohańbionej,
sentymentalne roniąc łezki,
żegnaliśmy się: serwus Władek —
— serwus, trzymajmy się, Wiśniewski —

I zapomniałeś, że nas obu
jednako szarpie wiatr i burza
i nowym panom czyścisz buty
i znów przy drzwiczkach: klucz u stróża.

Widziałem wczoraj na ulicy
widok, którego mi nie wydrzesz:
pijana gęba, tak szczęśliwa,
że się kolebie w mojej wydrze.
Wygrałeś wojnę, mój Wiśniewski,
nawet nie myślisz już o jutrze —
jak ci się chodzi — wlany chamie,
w lekko zdobytym moim futrze?
To jasne, że mnie musisz wydać,
to jasne, że cię niepokoję —
nas obu nie ogrzeje przecież
to jedno futro — zresztą… MOJE…
Przegrałem z tobą, mój Wiśniewski,
nie ma na kogo się oburzać —
tak bywa, kiedy się zostawia
do swej przyszłości… klucz u stróża…

Okno na tamtą stronę

Okno na tamtą stronę

Mam okno na tamtą stronę,
bezczelne żydowskie okno
na piękny park Krasińskiego,
gdzie liście jesienne mokną…
Pod wieczór szaroliliowy
składają gałęzie pokłon
i patrzą się drzewa aryjskie
w to moje żydowskie okno…
A mnie w oknie stanąć nie wolno
(bardzo to słuszny przepis),
żydowskie robaki… krety…
powinni i muszą być ślepi.
Niech siedzą w barłogach, norach
w robotę z utkwionym okiem
i wara im od patrzenia
i od żydowskich okien…
A ja… kiedy noc zapada…
by wszystko wyrównać i zatrzeć,
dopadam do okna w ciemności
i patrzę… żarłocznie patrzę…
i kradnę zgaszoną Warszawę,
szumy i gwizdy dalekie,
zarysy domów i ulic,
kikuty wieżyc kalekie…
Kradnę sylwetkę Ratusza,
u stóp mam plac Teatralny,
pozwala księżyc Wachmeister
na szmugiel sentymentalny…
Wbijają się oczy żarłocznie,
jak ostrza w pierś nocy utkwione,
w warszawski wieczór milczący,
w miasto me zaciemnione…
A kiedy mam dosyć zapasu
na jutro, a może i więcej…
żegnam milczące miasto,
magicznie podnoszę ręce…
zamykam oczy i szepcę:
— Warszawo… odezwij się… czekam…

Wnet fortepiany w mieście
podnoszą milczące wieka…
podnoszą się same na rozkaz
ciężkie, smutne, zmęczone…
i płynie ze stu fortepianów
w noc… Szopenowski polonez…
Wzywają mnie klawikordy,
w męką nabrzmiałej ciszy
płyną nad miastem akordy
spod trupio białych klawiszy…
Koniec… opuszczam ręce…
wraca do pudeł polonez…
Wracam i myślę, że źle jest
mieć okno na tamtą stronę…

Piękna niedziela

Piękna niedziela

I znowu rojna jest ulica,
znów na spacerek idzie snob,
kiedy w niedzielę po południu
praca zakończy się dla szop—

Znów się malują siusiumajtki
z placówek, gminy itd.,
ulicą idą znów parami,
z panami w czapkach de pache —

Gwoździe werkszucom na ulicach
rzucają nonszalanckie: Cześć,
nowe wcielenie subiekcików,
bo miesiąc mają już co jeść —

Już miesiąc cicho, bez blokady,
już znowu życie ma więc sens,
już kwitnie karmin w twarzy bladej
i rzuca cienie tusz do rzęs —

Ach, jaka piękna jest niedziela,
jak się do srajki śmieje szatz,
idą ulicą, którą niedawno
piątkami szli na Umschlagplatz…

Już to, co było, jest Historią,
— a mamy nie ma… no, to pech,
Młodość, Śmiech, Śmierć
jak kwiaty blade na cmentarzu,
wykwita w bramach młody śmiech

I młode piersi dyszą: żyję,
i znów o jutrze serce śni —
Rzymianie mówią: Carpe diem…
Francuzi mówią: C’est la vie…

Anioł w lesie

Anioł w lesie

(z tomu Das Wort der Stummen / Słowo niemych, 1933)
tłum. z języka niemieckiego: Andrzej Słomianowski

 

Spotkałam go po południu w lesie. Cud,
co poprzez las bukowy szedł, zupełnie
nieczłowiecza, wyniosła postać, z modrym
powietrzem zaplątanym w skrzydła.

Twarz zdała się być czystym, cichym bólem,
włosy jakby spływały lekko i srebrzyście
i fałdą zamaszystą kroczył biały strój.
On sam nie robił i nie mówił nic; on był.

I nic w nim, co odstrasza i co wzbrania.
A mimo to: żaden to śmierci towarzysz,
co w moich ustach, choć niezagrożonych,
zdziwiony krzyk, pytanie głucho stłumił.

Wiatr przywiał mu do szarfy jakiś liść,
pożółkły i już trochę pomarszczony.
On go pochwycił i trzymał w smukłej dłoni,
niczym ze złota i z bronzu podarunek.

Kto go zobaczył? Wiewiórka ruda na
gałęzi i sarna, szybko znikając w gęstwinie.
W poświacie zmierzchu niby węże czarne
olchy wspinały się się ku górze.

Swą lekką stopą niemalże nie dotykał
listowia płytkiej warstwy. Czasu miał dużo
i zmierzał – dokąd? Nie na wieś wszak i nie
do miasta. Szedł poza wszystkim, co realne.

Nie naszą biedę i nasze marne szczęście –
lecz nieskalaną ciszę niosła para jego skrzydeł.
Szłam za nim, przystawając, aż pozostałam w tyle.
A on nie mówił nic, nic nie przynosił; on był

 

Fotografie

Władysław Szlengel opírající se hlavou o Ignáce Papelbauma, fot. NN, 1931.

 

Władysław Szlengel s…, fot. neznámý autor, duben 1931.

Fotografie pocházejí ze sbírek Židovského historického institutu Emanuela Ringelbluma Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma.

kreativita

Telefon

Interpret: Anna Błaut

Scénář a režie: Bente Kahan

Nahrávka z představení „Pieśni z Getta” („Písně z ghetta“), uvedeného v Synagoze U Bílého Čápa (Synagoga Pod Białym Bocianem), Vratislav (Wrocław), 18. 4. 2013.

Z sercem rozbitem i chorem,
z myślami o tamtej stronie
siedziałem sobie wieczorem
przy telefonie —

I myślę sobie: zadzwonię,
do kogoś po tamtej stronie,
gdy dyżur mam przy telefonie
wieczorem —

I nagle myślę: na Boga —
nie mam właściwie do kogo,
w roku trzydziestym dziewiątym
poszedłem inną drogą —

Rozeszły się nasze drogi,
przyjaźni ugrzęzły w toni
i teraz, no proszę — nie mam
nawet do kogo zadzwonić.

A wieczór jesienny za szybą,
a wicher jesienny gna drogą
i myślę — chciałbym zadzwonić,
ale nie mam do kogo —

Biorę słuchawkę do ręki,
żałośnie chybocze się linka,
nakręcam numer znajomy,
odzywa się… zegarynka…

Przepraszam, czy mnie poznajesz?
pytam ściszonym głosem,
siódmego września przed laty,
zanim poszedłem na szosę,

Żegnając mój pokój o świcie,
wiedziałem, co się zaczyna —
i rzekłaś mi po raz ostatni,
że już jest szósta godzina…

A teraz, czy chcesz ze mną mówić,
bo mnie w gardle stają łzy,
powiedz mi coś, zegarynko…
…dziesiąta pięćdziesiąt trzy —

Jak często musiałem życie
z tym głosem spokojnym spleść
— pamiętasz, mnie, zegarynko,
— dziesiąta pięćdziesiąt sześć —

Dziesiąta pięćdziesiąt sześć,
chcesz — to będziemy wspominać,
w trzydziestym dziewiątym roku
wyszedłem teraz z kina —

— Dziesiąta pięćdziesiąt siedem,
wracałem do domu „Zerem”
z Chmielnej, z kina Atlantic,
z filmu z Gary Cooperem —

Na rogu Złotej gazeciarz
sprzedawał „Kurier Czerwony”,
na asfalt się kładły jak zorze
kolorowe neony —

„Zero” skręcało koliście
w serce miłego miasta
… czy mówisz coś, zegarynko?
— jedenasta…

Jeszcze się iskrzył Nowy Świat,
jeszcze na spacer parki szły,
jeszcze zapraszał Café Club
— jedenasta trzy…

W Quicku świeże parówki
i kolacyjny tłok,
gnały z Adrii taksówki,
z głośnika śpiewał Fogg.

Wracały do remizy tramwaje,
a nocne zaczęły wieźć,
która była mniej więcej?
— jedenasta czterdzieści sześć —

Jak dobrze się z tobą rozmawia
bez sporu, bez różnych zdań,
jesteś najmilsza, zegarynko —
ze wszystkich znajomych pań —

Już lżej teraz sercu będzie,
gdy wiem, że kiedy zadzwonię,
ktoś mnie spokojnie wysłucha,
choć jest po tamtej stronie.

Że ktoś to wszystko pamięta,
że wspólnie łączył nas los,
i mówić się ze mną nie boi,
i tak spokojny ma głos.

Już noc się jesienna pluszcze
i wiatr nad murkami gna,
gwarzymy sobie, marzymy
zegarynka i ja…

Bądź zdrowa, moja daleka,
są serca, gdzie nic się nie zmienia,
za pięć dwunasta — powiadasz —
masz rację… więc do widzenia.

Klucz u stróża

Widziałem cię wczoraj na ulicy —
pijany panie bladolicy,
pijany panie jasnowłosy,
z którym się sprzęgły moje losy.
Urwałeś łeb żydowskiej hydrze
i życie rozwija się jak róża.
Jak ci się chodzi w mojej wydrze,
panie od drzwiczek — klucz u stróża.

Ja jeszcze żyję — jeszcze dla mnie
jest życie jutro lub pojutrze —
a ty w rein arische paradizie —
jak ci się chodzi w moim futrze?

Znamy się dawno panie Wiśniewski,
cóż… życie nie było dla mnie large,
łączą nas sentymentalne łezki
i bardzo długi wspólny marsz,
znamy się wiele lat sprzed wojny,
z jednego przecież my podwórza —
za bramę napiwek brałeś hojny
i strzegłeś drzwiczek — klucz u stróża.
5 złotych przekreślało rasę,
znosiłeś mi do pieca deski
za mą zasadę: leben lassen —
bardzoś mnie lubiał— panie Wiśniewski.
A w grudniu, zanim pierwszy mrozik
zimowy swój manifest dał
trzepałeś z naftaliny futro
Szlengla poety — chociaż żyda.
I kiedy ja słuchałem wiatru,
tłomacząc wierszem jego żale,
lub gdy pisałem dla teatru,
że życie nie jest smutne wcale,
kiedy fantazję moją wschodnią
kładłem w północną twoją głowę,
aby ci życiu szarość odjąć,
by było troszkę kolorowe,
gdy ci z odwiecznych mych wędrówek
bajki znosiłem o podwórzach,
pan, o kochany mój Wiśniewski,
drzwi pilnowałeś: klucz u stróża.
A potem krzyk wystrzelił w niebo,
a z nieba w ziemię groza spadła,
w bomb i granatów tańcowaniu
wyła, jak suka, śmierć zajadła,
i ja ci byłem towarzyszem
przed wspólną drogą złą i smutną.
Spotkałem ciebie, mój Wiśniewski,
w marszu na front, odcinek Kutno.
Po nasze wspólne wolne Jutro,
za świt bezchmurny i niebieski,
za naszą ziemię — ramię w ramię
szliśmy poeta i — Wiśniewski.
„Ty” mi mówiłeś — i ja tobie,
z wspólnej manaszki żarłem kaszę,
śpiewałem z tobą „Rozmarynie”,
polskie piosenki… moje… nasze…

Noc nas chłostała pod wspólnym kocem,
trud w nas wyżłabiał znamię krwawe,
szeptałeś do mnie w czarne noce —
o, towarzyszu, „za Warszawę!”…
Szrapnel przerwał nam nadzieje
i kres wędrówki już dobiegał…
spod Kutna wracaliśmy lasem
ja i Wiśniewski — mój kolega…
U stóp Warszawy pohańbionej,
sentymentalne roniąc łezki,
żegnaliśmy się: serwus Władek —
— serwus, trzymajmy się, Wiśniewski —

I zapomniałeś, że nas obu
jednako szarpie wiatr i burza
i nowym panom czyścisz buty
i znów przy drzwiczkach: klucz u stróża.

Widziałem wczoraj na ulicy
widok, którego mi nie wydrzesz:
pijana gęba, tak szczęśliwa,
że się kolebie w mojej wydrze.
Wygrałeś wojnę, mój Wiśniewski,
nawet nie myślisz już o jutrze —
jak ci się chodzi — wlany chamie,
w lekko zdobytym moim futrze?
To jasne, że mnie musisz wydać,
to jasne, że cię niepokoję —
nas obu nie ogrzeje przecież
to jedno futro — zresztą… MOJE…
Przegrałem z tobą, mój Wiśniewski,
nie ma na kogo się oburzać —
tak bywa, kiedy się zostawia
do swej przyszłości… klucz u stróża…

Okno na tamtą stronę

Mam okno na tamtą stronę,
bezczelne żydowskie okno
na piękny park Krasińskiego,
gdzie liście jesienne mokną…
Pod wieczór szaroliliowy
składają gałęzie pokłon
i patrzą się drzewa aryjskie
w to moje żydowskie okno…
A mnie w oknie stanąć nie wolno
(bardzo to słuszny przepis),
żydowskie robaki… krety…
powinni i muszą być ślepi.
Niech siedzą w barłogach, norach
w robotę z utkwionym okiem
i wara im od patrzenia
i od żydowskich okien…
A ja… kiedy noc zapada…
by wszystko wyrównać i zatrzeć,
dopadam do okna w ciemności
i patrzę… żarłocznie patrzę…
i kradnę zgaszoną Warszawę,
szumy i gwizdy dalekie,
zarysy domów i ulic,
kikuty wieżyc kalekie…
Kradnę sylwetkę Ratusza,
u stóp mam plac Teatralny,
pozwala księżyc Wachmeister
na szmugiel sentymentalny…
Wbijają się oczy żarłocznie,
jak ostrza w pierś nocy utkwione,
w warszawski wieczór milczący,
w miasto me zaciemnione…
A kiedy mam dosyć zapasu
na jutro, a może i więcej…
żegnam milczące miasto,
magicznie podnoszę ręce…
zamykam oczy i szepcę:
— Warszawo… odezwij się… czekam…

Wnet fortepiany w mieście
podnoszą milczące wieka…
podnoszą się same na rozkaz
ciężkie, smutne, zmęczone…
i płynie ze stu fortepianów
w noc… Szopenowski polonez…
Wzywają mnie klawikordy,
w męką nabrzmiałej ciszy
płyną nad miastem akordy
spod trupio białych klawiszy…
Koniec… opuszczam ręce…
wraca do pudeł polonez…
Wracam i myślę, że źle jest
mieć okno na tamtą stronę…

Piękna niedziela

I znowu rojna jest ulica,
znów na spacerek idzie snob,
kiedy w niedzielę po południu
praca zakończy się dla szop—

Znów się malują siusiumajtki
z placówek, gminy itd.,
ulicą idą znów parami,
z panami w czapkach de pache —

Gwoździe werkszucom na ulicach
rzucają nonszalanckie: Cześć,
nowe wcielenie subiekcików,
bo miesiąc mają już co jeść —

Już miesiąc cicho, bez blokady,
już znowu życie ma więc sens,
już kwitnie karmin w twarzy bladej
i rzuca cienie tusz do rzęs —

Ach, jaka piękna jest niedziela,
jak się do srajki śmieje szatz,
idą ulicą, którą niedawno
piątkami szli na Umschlagplatz…

Już to, co było, jest Historią,
— a mamy nie ma… no, to pech,
Młodość, Śmiech, Śmierć
jak kwiaty blade na cmentarzu,
wykwita w bramach młody śmiech

I młode piersi dyszą: żyję,
i znów o jutrze serce śni —
Rzymianie mówią: Carpe diem…
Francuzi mówią: C’est la vie…

Władysław Szlengel opírající se hlavou o Ignáce Papelbauma, fot. NN, 1931.

 

Władysław Szlengel s…, fot. neznámý autor, duben 1931.

Fotografie pocházejí ze sbírek Židovského historického institutu Emanuela Ringelbluma 

Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma.

Skip to content